Wspominkowo.
Tekst forumowo-hobbystyczny ;).
Dawniej, w dzikich chaszczach tylko rezydując, w najbliższym mieście bywałam raz na ruski rok, siłą rzeczy w szmateksach tak jakoś raz na dwa ruskie roki 😉 albo i rzadziej.
Męcząc się w cywilizacji, w sh bywam tak jakby częściej, ale za to z reguły z kiepskimi efektami ;), więc całość się wyrównuje.
Wizyty te łączą się zaś nie z tematami odzieżowymi, a raczej z tym, że w niektórych ciucholandach bywają książki i lalki. Nie ukrywam, że interesuje mnie i jedno i drugie, w zależności od gatunku, oczywiście ;).
Złożyło się akurat wtedy, że przy jakiejś okazji zawitałam do miasta i dysponując wolną chwilą polazłam do szmateksu, w którym podobno czasami BYWAJĄ książki.
Dla książek mogę się poświęcić i nawet wejść do sklepu (zakupy ble!). No to weszłam… i… Faktycznie.
Była jedna. Coś o kościołach Pomorza, czyli zdecydowanie bez zachwytów. Porzuciłam wątpliwą zdobycz tam gdzie znalazłam i ruszyłam do wyjścia, gdy w oko rzuciły mi się ułożone na oknie reklamówki z zabawkami – takie komplety beleczego zebrane razem za parę złociszy.
Z jednej wystawała stopa. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła co to…
…eeee.
Jakaś plastikowa chińska podróba i to z każdą nogą oddzielnie.
Za takie horrory podziękuję, nogi lalkom sama też potrafię odmontować, nie skorzystałam zatem z okazji.
Ale chwila, zaraz obok, ze stada pluszaków uwięzionych w drugiej reklamówce też wystawała stopa i do tego była to stopa wyglądająca jakoś solidniej.
Ba, były dwie stopy i to nawet trzymające się reszty, a reszta wyglądała jak barbica w całkiem dobrym stanie. Patrzę więc okiem, a nawet oboma. Plastikowe nieszczęście łapy ma, nogi ma, łeb przez folię widać niebrzydki, co prawda na łbie coś jak roztrzepana miotła wątpliwej nowości, ale co tam.
Za całe 5 zł bierę to cudo.
I w ten sposób przywlokłam do domu parę paskudnych maskotek i jedną całkiem ładną lalkę.
Okazała się być „Trendy & bendy Barbie” w stanie nieco bardziej używanym. W wersji oryginalnej i nienaruszonej jest to lalka z długaśnymi dredo-warkoczykami do układania w wymyślne fryzurki. Ja zaś trafiłam na wersję przepięknie ostrzyżoną, u której to dredopodobne coś na łbie skrócono malowniczo w stylu „wygryziony paź z rozterkami”, wahający się od długości jakoś do ucha do tak gdzieś do ramion. Dodatkowo odzież Baśki została zapewne w karty przegrana, bo w reklamówce śladu po niej nie było.
Odszorowałam nieszczęście i w ramach wieczornego relaksu zabrałam się za rozczesywanie…
A FIGA.
Lalkomaniakom tłumaczyć nie trzeba, że ta akurat lalka ma we włosach cudowny wynalazek.
Genialny.
Genialnością szalonego naukowca służącego siłom ciemności… Straszliwe ilości małych, cienkich żyłek, które za nowości służyły do układania kudłów splecionych w te niby to dredy, niby warkoczyki. Które (żyłki znaczy) u mojego ogryzka sterczały we wszystkie strony w stylu „trafił pierun w belę słomy”, wystając z normalnych włosów i za nic nie dając się z nimi ułożyć.
No nie, czegoś takiego to ja nie zniesę – zapadła zatem decyzja „skubiemy”.
Pinceta w dłoń i skubiemy.
Skubiemy.
Skuuubiemy.
Nadal skubiemy.
Szlag mnie trafia, oczy krwią nabiegają.
Skubiemy.
Pinceta nagrzewa się prawie do czerwoności.
Skubiemy.
To się mnoży, czy co?
Nadal skubiemy.
Ufff.
Wyskubałam.
Ćwicząc cierpliwość niczym tybetański mnich, w uporze pokonując całe stado baranów, życząc Mattelowi różnych brzydkich rzeczy (a żeby wam różowe wyblakło, a żeby wam sprzedaż spadła!) i zastanawiając się ciężko, co za psychopata wymyślił coś takiego.
Ale wyskubałam. Olbrzymi kłąb żyłek, strach pomyśleć ile tego jest przy włosach pełnej długości :P.
I jakbyście się kiedyś zastanawiali, skąd czasami miewam tyle cierpliwości, to już wiecie. Wyćwiczyłam walcząc z żyłkami.
A lalka? Po wyskubaniu żyłek reszta włosia znormalniała, choć ilością i jakością nie powalała. Chwilowo wystarczyło, wybierać się nigdzie barbiasta nie wybierała, a kiedyś na pewno zafunduję jej jakieś nowe włosy.
A buzię ma faktycznie ładną.
Wybaczyłam więc te żyłki.
DragonLady 2017