O kocie bojowym i wilczydle bojącym opowieść niedługa.

Jak to w dziczy dzikiej bywa, sąsiad, w sąsiedztwie pobliskim zamieszkały, ma psa. Kudłatego, w typie „wilczur z domieszkami”, całkiem sporego i do otoczenia nastawionego dość przyjaźnie.
Razu pewnego pies był wybył na spacer, samodzielnie i bez opieki właściciela.
Spacerując tak sobie po okolicy, dotarł do naszego podwórka, furtkę przez śmieciarzy niedomkniętą przyuważył i w ramach zacieśniania więzi sąsiedzkich rozpoczął zwiedzanie ogródka.
Oblazł dom dookoła, najwyraźniej nieco się pogubiwszy i napatoczył się na kota Jacka, siedzącego na tarasie.

Jacek, od małego z wilczurem rozmiarów sporego cielaka wychowany, tym – zdecydowanie mniejszym – nie przejął się jakoś specjalnie. Za to mocno zainteresował się faktem, że po podwórku lata mu nagle zupełnie nieproszony gość, przy czym niespecjalnie zmartwił się faktem, że jest to obcy, spory przecież pies.
Strażnikiem i obrońcą obejścia będąc, zjeżył się solidnie, ogon nastroszył, swoje i tak już imponujące gabaryty i objętość tym samym prawie podwajając i ruszył w stronę psa.
Pies przystanął przy płocie, rzucił zdumionym spojrzeniem w stronę tarasu, zdębiał widząc 8 kilowego potwora właśnie nabierającego rozpędu, wytrzeszczył oczy, spanikował i najzwyczajniej w świecie błyskawicznie podał tyły.
Na co kot oczywiście przyspieszył i nadal rozpędzając się ruszył za uciekinierem.
Na co na taras wyskoczyłam ja, chcąc kota własnego i prawie jedynego ratować, i z włosem rozwianym i ciuchem wierzchnim łopoczącym ruszyłam za oboma zwirzami, drąc się przy tym donośnie:
– Jacek, zostaw, nie wolno! Stój! – bo nic mądrzejszego akurat mi do głowy nie przyszło.
Okazało się natychmiast, że ratować powinnam nie kota, a nieszczęsnego wilczura, gdyż Jacek, widząc nadchodzące wsparcie, przyspieszył znacznie, pies widząc nadchodzące dodatkowe zagrożenie, spanikował do reszty, również przyspieszył (jeszcze bardziej znacznie) i dzikim galopem pognał w stronę najbliższego płotu.
Ze stresu zgłupiawszy zupełnie, zapomniał którędy wszedł na podwórko i w panice biegał wzdłuż ogrodzenia, szukając jakiegoś wyjścia.
Przez pręty ogrodzenia przeleźć nie dał rady bo wąsko, pobliska (druga) furtka nie chciała ani się otworzyć ani dać podkopać, a płot był wredny i wysoki, więc i skakać jakoś się nie dało.
Trwało to wszystko może z dziesięć bardzo długich i przerażających sekund, w czasie których na moje kolejne wołanie kot raczył zareagować i szczęśliwie zaprzestał pogoni, przystając na ścieżce. Zdziwiony wielce, że nie pozwalam wygonić intruza, zagadał coś po kociemu pytająco i pozwolił porwać się na ręce i zanieść do domu.
Pies w tym czasie gdzieś zniknął, znalazłszy widać wreszcie jakąś drogę ucieczki i pognał do domu, zapewne żałując samowolnej wyprawy.
Okazało się potem, że i owszem, znalazł wyjście – wciąż panikując, wypatrzył w końcu kawałek ogrodzenia z siatki, gdzie i niżej i luźniej było i po prostu przyginając siateczkę, wspiął się na płot i górą przelazł. Otwartą furtkę, którą wchodził, cały czas mając do dyspozycji parę metrów dalej…

W ten oto sposób cała akcja, paręnaście sekund raptem trwająca, zakończyła się szczęśliwie i bez strat, kot, wielce dumny z siebie i swoich talentów bojowych, przechadzał się potem po domu cały ważny i nadęty, ja cieszyłam się, że ani jemu ani psu nic się nie stało.

I tylko jedna myśl nawiedza mnie do tej pory, zastanawiam się otóż, czy przyczyną tak dzikiej psiej paniki był wielki i groźny kot, czy też może moja uroda i niewątpliwy urok osobisty.
…a może jedno i drugie…

 😉

DL 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *